Teatr Telewizji TVP

„Brancz” – Juliusz Machulski: staram się czerpać z życia

– W telewizji czas jest bardzo krótki. W tym przypadku mieliśmy osiem prób wcześniej, ale potem jak to już się kręci, to trzeba to robić bardzo szybko. To jest bardziej podobne do filmu – jeden, dwa duble i ma być dobrze. A potem wszystko inne robi się w montażu – mówi Juliusz Machulski, autor i reżyser spektaklu Teatru Telewizji „Brancz”.

Jaki jest przekaz ten najnowszej Pana sztuki „Brancz”?

– Przekaz jest taki, że w rodzinie bardzo trudno żyć, ale bez rodziny się nie da. Mimo, że wydaje się nam, że wszyscy się nienawidzimy, to jednak wszyscy się kochamy.

Po raz trzeci, po „Next-ex” i „Matce brata mojego syna”, w „Branczu” tematem są sprawy rodzinne. Co jest w centrum Pana zainteresowania?

– Gdy piszę sztuki, takie rodzinne wiwisekcje, czy psychodramy, to interesuje mnie rodzina trzypokoleniowa – dorośli, średnio dorośli i ci najmłodsi. Każde z tych pokoleń jest trochę inne i każde ma swoje zalety i niedostatki. Wydaje mi się, że wtedy jest to skierowane do najszerszej widowni, bo dla każdego coś miłego się znajdzie. Ponieważ w tym teatrze środki są ograniczone, mamy tu jedność czasu, miejsca i akcji, dlatego też wszystko polega na dialogu i charakterach.

Czym się różni praca w teatrze żywego planu od pracy w Teatrze Telewizji?


– W teatrze to ja za dużo doświadczeń nie mam. Podejrzewam jednak, że tam to można porównać do maratonu, podczas kiedy w telewizji jest sprint. Bardzo długi czas w teatrze trwają próby. W telewizji czas jest bardzo krótki. W tym przypadku mieliśmy osiem prób wcześniej, ale potem jak to już się kręci, to trzeba to robić bardzo szybko. To jest bardziej podobne do filmu – jeden, dwa duble i ma być dobrze. A potem wszystko inne robi się w montażu. W teatrze nie ma montażu, czyli musi być doskonałe od razu.

Zdarza się, że w trakcie realizacji następują zmiany w scenariuszu. Jak było w przypadku „Branczu”?

– Akurat tę sztukę dopisywałem na próbach, bo nie była gotowa do końca. Nie byłem zdecydowany co do jej właściwej wersji. Zainspirowany byłem także przez aktorów, bo oni są aktorami, którzy wszystko potrafią zagrać. Jak już została ustalona obsada, to zrozumiałem, że muszę ich wyposażyć w większe zadania, ponieważ spodobało mi się to co robią. Jednocześnie brakowało mi czegoś w konstrukcji tej sztuki. Zmobilizowałem się i zrobiłem inne zakończenie niż było.

Czy istnieje recepta na dobrą farsę?

– Recepty pewnie nie ma, bo gdyby ona istniała, to kręcono by tylko dobre farsy, czy dobre filmy. Ja akurat podpieram się dobrymi aktorami. Dużo czerpię z takich obserwacji życiowych, że rzadko która sytuacja jest kompletnie wymyślona. Pewne rzeczy albo mi się zdarzyły, albo moim najbliższym, albo znajomym. Krótko mówiąc, ja staram się czerpać z życia.

Czy w przypadku tego spektaklu impulsem do jego powstania była wizyta w hotelowej restauracji?

– Ja w swoim życiu odbyłem kilkanaście, czy kilkadziesiąt tych branczy w hotelowych restauracjach (dla części widzów, którzy może nie uczestniczyli w takich branczach: to obiadokolacje, najczęściej w niedziele). Przy okazji takiego wydarzenia dzieje się ta sztuka. Oczywiście, gdybym nigdy nie był na branczu, musiałbym specjalnie na niego pójść, a może nie wpadłbym na pomysł.

To Pana trzecia komedia rodzinna. W obsadzie powtarza się tylko pani Anna Seniuk, która grała w „Next-ex”. Poza tym aktorzy się nie powtarzają. Czy to jakiś celowy zabieg?

– Nie. Ja zawsze staram się obsadzać psycho-fizycznie aktorów do postaci. Tu pani Ania pasowała bardzo, chociaż gra diametralnie inną postać, jaką zagrała w „Next-ex”. Tu jest stonowana, delikatna, zwariowana – tamta postać była twardo stąpająca po ziemi, która szybciej mówiła niż myślała. Dla niej to jest inne wyzwanie. Nie będzie to ta sama aktorka.

Z niektórymi osobami pracuje Pan niemal na stałe. Są to na przykład operator Witold Adamek i scenograf Wojciech Żogała. Czy jest między Wami jakaś chemia?

– Gdyby mi  się z nimi dobrze nie współpracowało, albo im ze mną, toi byśmy się nie spotykali tak często. Ponieważ to się sprawdza, a robienie spektaklu Teatru Telewizji czy filmu jest ciężkim zadaniem, to trzeba na wstępie minimalizować te wyboje, które są niewiadome. Jak już wiem, że mam Witka Adamka, czy Wojtka Żogałę, czy moją żonę Ewę Machulską do kostiumów, to wiem, że tych wybojów już nie ma. Oni mi zabezpieczają jakby tyły, bo to zawsze jest wielka niewiadoma, jak taki spektakl wypadnie. Jak ma się stałych współpracowników, takich jak jeszcze Marek Wronko, który robił ze mną dźwięk od „Vabanku”, to się nie myśli o zapleczu, tylko o projekcie, który akurat się robi.

Takie zaczepne pytanie na koniec – będzie sukces?

– Oczywiście ja na takie pytanie nie odpowiem. Myślę, że każdy reżyser robiąc sztukę albo film ma nadzieję, że będzie sukces. Różnie potem bywa. Czasem się nie sądzi, że będzie sukces, a on przychodzi. Sukces można rozumieć w tym sensie, że to co się zamierzyło to zostało zrealizowane. To już jest sukces. A to czy sztuka będzie się podobała bardziej, czy to będzie sukces oglądalnościowy to już jest bonus. Najważniejsze, żeby to wyszło tak jak ja chciałem. Wiadomo, że nie wszystkie sztuki, czy filmy tak samo podobają się widzom. I na szczęście.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz